Madryt stolicą futbolu

Po raz trzeci z rzędu do finału Ligi Mistrzów dotarł Real Madryt. „Królewscy” – mimo że w tym sezonie wielokrotnie zawodzili w lidze hiszpańskiej – udowodnili, że mają patent na doskonałą grę w europejskich pucharach. W wielkim finale, który zostanie rozegrany 26 maja w Kijowie, zmierzą się z Liverpoolem FC. Kibice drugiego madryckiego klubu również mają niemałe powody do świętowania. Dwa dni po wielkim wyczynie Realu, w finale Ligi Europy zameldowało się Atletico Madryt. W stolicy Hiszpanii piłka nożna ma się doskonale, a sfiksowani na punkcie futbolu mieszkańcy Madrytu wręcz pękają z dumy.

Tegoroczna edycja Ligi Mistrzów zostanie zapamiętana jako jedna z bardziej szalonych w historii. W przeciwieństwie do poprzednich sezonów, kiedy najmocniejsze europejskie kluby, w kluczowych meczach grały zachowawczo, w tym roku najważniejsze futbolowe pojedynki dostarczyły nam ogromnych emocji. W fazie pucharowej mieliśmy prawdziwą jazdę bez trzymanki, niesamowite zwroty akcji i rekordową ilość goli. Kolejny rok z rzędu w Europie dominują „Królewscy” z Madrytu. Jeśli podopiecznym Zinedine’a Zidanauda się sięgnąć w Kijowie po najcenniejsze trofeum w klubowej piłce, dokonają rzeczy niewiarygodnej. Byłaby to trzecia kolejna wygrana, czyli wydarzenie absolutnie bezprecedensowe. Ponadto, mielibyśmy do czynienia z trzynastym Pucharem Europy, który padłby łupem Realu. Drugi w tabeli wszechczasów AC Milan ma w swoim dorobku siedem tytułów, co pokazuje jaką siłą w europejskich pucharach dysponuje klub, grający na słynnym stadionie Santiago Bernabeu. Łatwo jednak nie będzie, ponieważ zęby na wielki sukces ostrzy sobie także angielski Liverpool, który pod wodzą Juergena Kloppa również potrafi grać w magiczny sposób.

Piłkarze o statusie bogów

W Madrycie piłka nożna jest prawdziwą religią. Kibice, zamieszkujący stolicę Hiszpanii, mają ogromne szczęście, bowiem dwa miejscowe kluby od lat zaliczane są do ścisłego europejskiego topu. Hiszpanie o futbolu mogą rozprawiać godzinami. Na bieżąco z tym, co dzieje się w Realu i Atletico są zarówno kilkuletnie dzieci, jak i seniorzy, wspominający dawne lata. Futbolowa gorączka w Madrycie osiągnęła swój szczyt w majówkę, kiedy zarówno Real, jak i Atletico grały u siebie rewanżowe półfinały w europejskich pucharach. 

Na pierwszy plan wysunął się oczywiście wielki mecz Realu z Bayernem Monachium, który okrzyknięto przedwczesnym finałem. W pierwszym meczu „Królewscy” poradzili sobie bardzo dobrze, wygrywając w stolicy Bawarii 2:1. Jednak nie była to na tyle wysoka zaliczka, żeby którykolwiek z fanów „Los Blancos” mógł we wtorkowy wieczór ze spokojem śledzić poczynania swoich idoli. Zresztą nie sposób mówić o spokoju, kiedy kroiło się tak wielkie i wyczekiwane „partido” (hiszp. mecz). Z dużym szacunkiem o Bayernie mówili taksówkarze, barmani czy sklepikarze, szczególnie zwracający uwagę na trenera monachijczyków, Juppa Heynckesa. – Nasz wspaniały trener! Potrafi dokonywać cudów i nigdy nie zapomnimy mu tego, co zrobił 20 lat temu. Jednak teraz będzie musiał znieść gorycz porażki! To my jesteśmy wielki Real Madryt i to my zagramy w Kijowie!– przekonywał mnie w ekspresyjny sposób jeden z taksówkarzy. Niemiecki szkoleniowiec prowadził Real Madryt w 1998 roku. Sięgnął wówczas z zespołem po zwycięstwo w Lidze Mistrzów, pokonując w finale Juventus Turyn 1:0. Był to pierwszy tak wielki sukces „Królewskich” od… 1966 roku, dlatego Heynckes może liczyć na dozgonny szacunek w Madrycie. Było to widać chociażby podczas przedmeczowej prezentacji składów obydwu drużyn, kiedy kibice Realu gwizdali ile sił w płucach na kolejno wyczytywanych przez spikera graczy Bayernu. Kiedy padło nazwisko niemieckiego trenera, z trybun posypała się burza oklasków. 

Poziom sportowej adrenaliny wśród fanów Realu był ekstremalnie wysoki już na kilka godzin przed meczem. Półfinałowe spotkanie Ligi Mistrzów zaplanowano tradycyjnie na 20:45, lecz kibice tłumnie podążali metrem w kierunku Santiago Bernabeu już po godzinie 17. Wszystko po to, aby hucznie przywitać autokar ze swoimi idolami. Wzdłuż kilkusetmetrowego odcinka szerokiej alei Concha Espina policja ustawiała metalowe barierki, wydzielające specjalny pas ruchu, którym miała przejechać na stadion drużyna Realu. Po godzinie 18 przy barierkach zgromadził się rozśpiewany kilkunastotysięczny tłum machający klubowymi szalikami. Nad porządkiem czuwały setki funkcjonariuszy. W kluczowym momencie autokar eskortowała także policja na koniach, co przypominało prawdziwą defiladę. Wśród przyśpiewek wychwalających Real nie zabrakło kilkukrotnych „pozdrowień” dla odwiecznego rywala – FC Barcelony – o której fani z Madrytu nie zwykli mówić inaczej niż „puta” – czyli delikatnie mówiąc kobieta lekkich obyczajów. Dziesięciokilometrowy przejazd klubowego autokaru z ośrodka treningowego Valdebebas na Santiago Bernabeu był na żywo transmitowany przez klubową telewizję. Stojąc przyciśnięty przez ponad godzinę do barierki patrzyłem na kibiców, którzy byli w istnej ekstazie, wypatrując białego autokaru. Gdy ten w końcu nadjechał, tłum ogarnęła euforia. 

Choć klubowy autokar miał całkowicie przyciemnione szyby, to i tak ludzie byli przekonani o wyjątkowości chwili, wypatrując w czarnych szybach Cristiano Ronaldoi spółki. Odpalono dziesiątki rac i świec dymnych, których używanie jest surowo zabronione na stadionie. Szalona fiesta zwiastowała ogromne emocje. Co ciekawe, mnóstwo ludzi przyjechało pod stadion, wyłącznie po to, aby powitać piłkarzy. Gdy autokar zniknął na wewnętrznym stadionowym parkingu, większość rozeszła się do domów, czy okolicznych barów. Santiago Bernabeu może pomieścić „zaledwie” 80 tysięcy widzów, a chętnych na oglądanie wielkiego półfinału było znacznie więcej. 

Zakochanych w futbolu i Realu Madryt nie odstraszyły także horrendalnie wysokie ceny biletów. Te zaczynały się od 90 euro, lecz za miejsce z przyzwoitą widocznością trzeba było wyłożyć trzy razy tyle. Tak, czy inaczej na stadionie zameldował się komplet publiczności, w tym głośna, kilkutysięczna grupa fanów Bayernu, którzy przez ponad 90 minut równo dopingowali swój zespół. Niemieccy kibice mijali się z gospodarzami na wokoło stadionowych uliczkach. Nie było mowy o przyjaznej atmosferze, lecz cała agresja kończyła się na słownych utarczkach. Nie doszło do żadnych poważniejszych awantur, choć miejscowa policja tego dnia była postawiona na baczność.

Przyćmiony Lewandowski

Mecz na Santiago Bernabeu tradycyjnie poprzedziły dwa piękne hymny. Najpierw kibice odśpiewali piękną klubową pieśń, zwieńczoną okrzykiem Hala Madrid! (hiszp. Naprzód Madryt), po czym z przejęciem wsłuchiwali się w legendarny hymn Ligi Mistrzów. Całości towarzyszyła efektowna oprawa, przygotowana przez najzagorzalszych kibiców, którzy zasiadają na trybunie za jedną z bramek. Na olbrzymiej fladze, która zakryła większość sektorów, widniał motywujący piłkarzy do walki napis „DEFENDAMOS EL CONQUISTEMOS LA TRONO GLORIA” (hiszp. brońmy tytułu w drodze po chwałę). 

Już w 3 minucie meczu stało się to, czego najbardziej obawiali się miejscowi kibice. Na prowadzenie wyszedł Bayern, po golu Kimmicha. Jednak Real szybko odpowiedział trafieniem Karima Benzemyi w 11 minucie mieliśmy remis. Spotkanie toczyło się w zawrotnie szybkim tempie, nie brakowało akcji zarówno z jednej, jak i drugiej strony, choć więcej z gry mieli goście. Jeszcze w pierwszej połowie sędzia powinien podyktować rzut karny dla Bayernu, po ręce w polu karnym Marcelo. Sytuacja wzbudziła mnóstwo kontrowersji. Kataloński dziennik „Sport”, sympatyzujący z FC Barceloną, następnego dnia grzmiał na okładce o skandalu, publikując zdjęcie, na którym widać jak doszło do przewidzenia. Turecki arbiter, Cuneyt Cakir, nie zdecydował się jednak odgwizdać jedenastki. Wydaje się, że sędzia nie podołał zadaniu, a ranga meczu najwyraźniej go przerosła, ponieważ kilkukrotnie podejmował błędne decyzje. Turek chciał jak najmniej przeszkadzać piłkarzom w grze i gwizdać jak najrzadziej, czym zapędził się w kozi i róg, przez co stał się antybohaterem meczu. Nawet sam Marcelo przyznał, że zagrał w nieprzepisowy sposób: – To prawda, piłka trafiła mnie w rękę. Powinien być karny. Jednak sędziowie wielokrotnie mylili się także na naszą niekorzyść…– mówił Brazylijczyk. Po 45 minutach mieliśmy remis 1:1, który premiował awansem do finału Real. 

Druga odsłona meczu zaczęła się w wymarzony sposób dla gospodarzy. Koszmarny błąd popełnił niemiecki bramkarz Sven Ulreich, co skrzętnie wykorzystał po raz drugi Benzema. Francuz rozegrał tego wieczora kapitalne zawody. Chociaż w trakcie całego sezonu bywał skandalicznie nieskuteczny, to za sprawą świetnego występu w półfinale Ligi Mistrzów, większość grzechów została mu wybaczona. Najlepiej świadczy o tym owacja na stojąco całego stadionu, gdy schodził z boiska. 

Ten wieczór zdecydowanie należał do Benzemy, czego niestety nie można powiedzieć o snajperze Bayernu Monachium. Na Roberta Lewandowskiegojuż po pierwszym meczu spadła lawina krytyki. Rewanż w Madrycie miał być dla niego wielką szansą na udowodnienie swojej siły. Niestety, Lewandowski – obok bramkarza Ulreicha – był najsłabszym ogniwem Bayernu. Polak próbował walczyć, przepychać się środkiem boiska, lecz jego starania były szybko gaszone przez defensorów Realu. Być może, tym bardzo słabym występem w półfinałowym dwumeczu, „Lewy” zamknął sobie drogę do wymarzonego transferu do Realu. Od kilku miesięcy spekuluje się o przeprowadzce Polaka do Madrytu, a bezpośrednie starcie miało być próbą generalną dla Polaka. Ta niestety wypadła bardzo blado. Bayern jednak walczył do samego końca. W 63 minucie bramkę na 2:2 zdobył były gracz Realu, James Rodriguez. Było to jednak za mało i mimo szturmu na bramkę Keylora Navasa, Bawarczycy nie strzelili decydującego gola. 

Po końcowym gwizdku, na który cały stadion wyczekiwał na stojąco, na Bernabeu zapanowało istne szaleństwo. Starsi mężczyźni, chodzący na mecze od dziesiątek lat, ze łzami w oczach padali sobie w ramiona, a piłkarze celebrowali wielki awans z kibicami. Po boisku paradowały także dzieci zawodników. Największą sympatię wzbudziła córeczka Marcelo, która biegała od linii do linii w asyście dumnego ojca. Zgoła odmienne nastroje towarzyszyły graczom Bayernu. Najbardziej załamani byli Ulreich i Robert Lewandowski. Bramkarz i napastnik przez dobrych kilka minut nie mieli sił, aby podnieść się z boiska. Tak przybitego kapitana reprezentacji Polski nie widziałem jeszcze nigdy. Widok załamanego, osamotnionego „Lewego”, na tle wiwatujących trybun i szalejących z radości graczy Realu, być może symbolizował koniec jego marzeń o przeprowadzce do Madrytu. Chociaż trzeba pamiętać, że Polak nadal jest w czołówce najlepszych napastników świata. Ponownie został królem strzelców Bundesligi i wcale przegrany w jego wykonaniu dwumecz nie musi zamykać mu definitywnie furtki do Realu. Lecz o Lewandowskim w Madrycie kibice nie chcieli nawet słuchać, bo przecież mają swojego wielkiego bohatera – Benzemę – który jeszcze kilka dni temu był skazywany na odejście. Jak widać, w piłce nożnej nie ma nic pewnego, a stare futbolowe porzekadło, które mówi, że jesteś tak dobry jak twój ostatni mecz, w tym przypadku sprawdziło się w stu procentach.

Lewandowski musi odłożyć myśli o wzniesieniu pucharu Ligi Mistrzów na kolejne sezony. Natomiast zawodnicy Realu muszą zrobić wszystko w drodze po „Trzynastkę” – głosiła z okładki następnego dnia „Marca”. 

* * *

Raptem dwa dni po sukcesie Realu, swoje święto mieli także fani Atletico. Na przepięknym, jednym z najnowocześniejszych stadionów w Europie – obiekcie Wanda Metropolitano – gospodarze podejmowali Arsenal Londyn. „Atleti” wygrało 1:0, czym zapewniło sobie awans do finału Ligi Europy. 16 maja w Lyonie piłkarze prowadzeni przez szalonego argentyńskiego trenera Diego Simeonezmierzą się z Olympique Marsylią. Jeśli w maju dwa najważniejsze europejskie puchary trafią w ręce dwóch madryckich drużyn, ich dominacja w klubowej piłce będzie bezapelacyjna. Madryt będzie stolicą europejskiego futbolu co najmniej przez kolejne 12 miesięcy, bowiem finał następnej edycji Champions League odbędzie się właśnie na Wanda Metropolitano. Stwierdzenie o życiu jak w Madrycie nabiera dla fanów futbolu całkiem nowego wymiaru…

Następny

Kontakt

Napisz do mnie