Małe jest piękne

Niewiele jest samochodów, które są mało praktyczne, kosztują sporo, a jednak mają rzeszę miłośników. Bez wątpienia taki jest kultowy MINI Cooper, którego miałem niemałą przyjemność testować w ostatnim tygodniu. Sprawdzałem wyjątkową wersję SE, czyli tę zasilaną wyłącznie prądem. Wrażenia? Zaskakująco pozytywne!

Kiedy w kalendarzu zbliżał się kilkudniowy test kolejnego elektrycznego auta, nie byłem zbyt entuzjastycznie nastawiony. Elektryki najlepiej sprawdzają się w miejskiej dżungli, gdzie zwykle w ciągu jednego dnia nie pokonujemy więcej niż 100 kilometrów. Wtedy nie musimy martwić się uciekającym zasięgiem pojazdu. Na pierwszy ogień czekała mnie już tradycyjna przeprawa z Łodzi do Warszawy, gdzie znajdują się właściwie wszystkie prasowe parki. Zanim odebrałem MINI, poprosiłem, aby samochód był naładowany do pełna, żebym bez stresu odbył podróż do domu. Według danych technicznych (WLTP), tym elektrykiem da się przejechać 232 kilometry, czyli teoretycznie powinienem być spokojny… Jednak trzeba sporo odjąć od tej wartości, zwłaszcza gdy czeka nas jazda autostradą. 

Kiedy zobaczyłem na parkingu mojego nowego towarzysza, szalenie ucieszyłem się, że dostałem egzemplarz w rewelacyjnym zielonym kolorze, który pasuje do tego auta idealnie. To jeden z najpiękniejszych odcieni zieleni, jakie są dostępne na rynku. A jeśli chodzi o wygląd, to elektryczna odmiana – poza kilkoma detalami – właściwie nie różni się od spalinowej wersji, co uznaję za wielki plus. MINI Cooper jest samochodem jedynym w swoim rodzaju. Potrafi budzić kontrowersje, ale prezentuje się kapitalnie. Uwielbiam jego nietuzinkową linię nadwozia. Najbardziej podoba mi się klasyczne, 3-drzwiowe nadwozie, choć zdaję sobie sprawę, że większe, 5-drzwiowe Clubmany, czy Countrymany są bardziej praktyczne.

MINI cechują się także doskonałą pozycją za kierownicą. Bez problemu znalazłem optymalną dla siebie – niską, dającą poczucie kontroli nad autem. Zanim jednak doceniłem „gokartową frajdę z jazdy” (jak głosi hasło reklamowe), musiałem zmierzyć się z ponad 100-kilometrowym odcinkiem autostradowym. Podróż wiecznie zatłoczoną A2 z prędkością nieprzekraczającą 120km/h jest wyzwaniem. Wyprzedzanie kolumny tirów wydaje się trwać wieki. Komfortu jazdy nie poprawia widok we wstecznym lusterku wściekłych kierowców, którzy klną pod nosem na zajmujące lewy pas auto. Miałem nadzieję, że zielone tablice rejestracyjne (znak szczególny elektryków w Polsce) choć trochę usprawiedliwiały moje żółwie tempo. Gdy w końcu dojechałem do Łodzi, mając raptem kilkanaście procent baterii, podjechałem na stację Orlenu na swoim osiedlu, gdzie niedawno ustawiono ładowarkę. Orlen prowadzi obecnie program pilotażowy, dzięki któremu możemy ładować auto za darmo. Wystarczy tylko pobrać specjalną aplikację na telefon. Procedura „tankowania” do 80 procent zajęła około 30 minut. Czas zleciał mi szybko, bo nie mogłem się napatrzeć na pełne estetycznych smaczków auto. Cukierek!

Odpiąłem wóz od wtyczki i mogłem zacząć zabawę. I to taką przez wielkie Z. Z prawie pełną baterią udało mi się przejechać do następnego ładowania około 150 kilometrów po mieście. Zawsze gdy przesiadam się do elektrycznego auta, przy pierwszym mocnym wbiciu pedału gazu, przechodzą mnie ciarki. Do pierwszej setki MINI Cooper SE przyspiesza w lekko ponad 7 sekund. Nie jest to może rezultat wyścigowy, jednak fakt, że auto katapultuje się do przodu od samego startu, robi wrażenie. Spod świateł na moje MINI nie było mocnych. Szczerze mówiąc wydawało mi się, że na osiągnięcie 100km/h potrzeba znacznie mniej czasu niż deklarowane 7 sekund. Wrażenie potęguje brak ryku spalinowego silnika. Tutaj inżynierowie przygotowali odgłosy, przypominające start statku kosmicznego. Dźwięk jest subtelny, lecz nadaje futurystycznego sznytu. Łatwo go jednak zagłuszyć świetnym nagłośnieniem, w jakie wyposażony był mój egzemplarz. Za walory akustyczne odpowiadała tu uznana firma „Harman Kardon”. Bajerów było znacznie więcej: szklany panoramiczny dach, skórzane fotele, kamera cofania, czy atrakcyjne centrum multimedialne, bezprzewodowo współpracujące z systemem „Apple CarPlay”.

MINI rozkochało mnie w sobie tym, jak się prowadzi. Samochód jest wręcz przyklejony do drogi, w zakręty można wchodzić znacznie szybciej niż w większości podobnych gabarytowo aut. Na szczęście elektryczna odmiana – choć jest cięższa – zachowuje się bardzo podobnie do klasycznej, spalinowej, jeśli chodzi o trakcję. To duża sztuka, że konstruktorom udało się nie popsuć tego, z czego od lat słyną MINI. Frajda z codziennej jazdy była ogromna. Podobne doznania zaserwowała mi kiedyś malutka Mazda MX-5, lecz wtedy cierpiałem z powodu ciasnoty we wnętrzu. W Maździe siedziałem mocno pokurczony. W MINI nie było najmniejszych powodów do narzekania. OK, za mną nie usiadłby już nikt, lecz nie oszukujmy się: to auto stworzone do jeżdżenia we dwoje. Bagażnik ma symboliczną pojemność 211 litrów, co wystarczy na przewiezienie zakupów z marketu, bądź spakowania się na weekendowy wypad. Należy docenić, że przygotowano miejsce pod jego podłogą na kable i ładowarkę, dzięki czemu te nie walały się po bagażniku.

Potrzeba kilku chwil, żeby przestawić się do jazdy w trybie odzyskiwania energii z hamowania. Płyną z niej jednak same korzyści. Nie zużywamy klocków hamulcowych, a rekuperacja pozwala zyskać kolejne kilometry zasięgu. Kiedy opanujemy tę sztukę, możemy przestać używać pedału hamulca. Po odpuszczeniu gazu, pojazd natychmiast zaczyna wytracać prędkość. Mnie taki styl jazdy bardzo przypadł do gustu. Trzeba jednak uważać, gdy po takiej przejażdżce wsiądziemy do „normalnego” auta. Sam miałbym idiotyczną stłuczkę, gdy po oddaniu MINI, wsiadłem do swojego auta i dojeżdżając do skrzyżowania najzwyczajniej w świecie się zapomniałem. Na szczęście, skończyło się na strachu.

Obawy co do przeciętnego zasięgu tego elektryka zeszły na drugi plan. Już dawno tak świetnie nie bawiłem się samochodem, pełnym brytyjskich smaczków, widocznych w mnóstwie ujmujących szczegółów. Nietypowy projekt deski rozdzielczej z dużym okrągłym panelem w centralnej części kokpitu trafił w mój gust. Cennik elektrycznej wersji startuje od niecałych 140 tysięcy złotych. Za te pieniądze możemy kupić już mocnego MINI Coopera S, ze 192-konnym silnikiem. Nie ukrywam, że właśnie takie auto jest na liście moich wymarzonych. Zbyt mocno cenię sobie niezależność za kierownicą i nie zdecydowałbym się na ograniczenie w postaci wozu na prąd. Doceniam jednak, że w tym wariancie MINI Cooper nie stracił nic ze swojego uroku. A dla fanów elektromobilności taka propozycja jawi się szalenie atrakcyjnie.

Następny

Kontakt

Napisz do mnie