Mały, wielki T-Cross

T-Cross

Volkswagen to jedna z bardziej konserwatywnych marek. Kolejne generacje Golfów, czy Passatów niewiele różnią się od swoich poprzedników – przynajmniej na pierwszy rzut oka. Na stylistyczne fajerwerki nie ma co liczyć. Szefowie niemieckiego potentata postanowili jednak zaszaleć, wypuszczając na rynek dwa nowe miejskie crossovery (T-Roca i T-Crossa), które zaskakują odważną, młodzieżową linią. Przez tydzień miałem okazję pojeździć, zapoznać się i zaprzyjaźnić z tym drugim.

Zbudowany na płycie podłogowej Polo. Ta informacja techniczna spowodowała, że jeszcze zanim odebrałem T-Crossa do testów, byłem przekonany, że czeka mnie kolejne starcie z miejskim maluchem. Takim właśnie autem jest przecież Polo. Nic bardziej mylnego! Mimo że T-Cross mierzy zaledwie 4,11 metra długości, konstruktorom udała się niełatwa sztuka, zaprojektowania kabiny w bardzo praktyczny sposób. Sekret tkwi w rozstawie osi (2,56 metra), co jest świetnym parametrem. 

T-Cross

Moim pierwszym skojarzeniem było – brzmiące na pozór kontrowersyjnie – porównanie najmniejszego crossovera spod znaku Volkswagena do… Renault Twingo pierwszej generacji. Popularny francuski maluch z lat 90 wręcz szokował tym, jak bardzo potrafił być przestronny. Twingo było skierowane do młodych ludzi, co było widoczne w jego wesołej stylistyce. Żywe kolory nadwozia i elementy wykończenia wnętrza w tym samym odcieniu co karoseria – tym cechowało się miejskie Renault. Identyczny zabieg zaobserwowałem w T-Crossie. Testowany przeze mnie egzemplarz był w rewelacyjnym pomarańczowym odcieniu, z czarno-pomarańczowymi 17-calowymi felgami. Deska rozdzielcza również była pełna lakierowanych elementów w – a jakże – jaskrawej pomarańczy. Dało to naprawdę fajny efekt, o jaki nie posądzałbym „samochodu dla ludu”. Niby Volkswagen, a jakiś taki pełen życia! Trzeba podkreślić także spasowanie plastików na najwyższym poziomie. Niestety, twardych i dość topornych plastików, których jakość na pewno mogłaby być wyższa. 

Pozostając przy temacie wnętrza, T-Crossem bez większego problemu udało mi się zabrać w dłuższą podróż trójkę dorosłych pasażerów. Nikt nie narzekał na brak miejsca na nogi, a i bagażnik o pojemności 385 litrów sprawiał, jak na tak niewielkie auto, bardzo dobre wrażenie. Kufer można powiększyć o kolejne 70 litrów, przesuwając do przodu kanapę, jednak wówczas o jakimkolwiek komforcie w drugim rzędzie trzeba zapomnieć. Bez najmniejszego problemu znalazłem także wygodną pozycję za mięsistą kierownicą – w dużej mierze za sprawą wygodnego fotela. Do sterowania ustawieniami auta, przeglądania wskazań komputera pokładowego, czy obsługi multimediów również nie sposób się przyczepić. T-Cross był wyposażony w kilku asystentów bezpiecznej jazdy. Zarówno systemy utrzymywania się na pasie ruchu, jak i ten odpowiadający za to, żebym nie usnął za kółkiem (kiedy przez chwilę nie ruszałem kierownicą, auto natychmiast wydawało nieprzyjemny dla ucha dźwięk), były zbyt wyczulone i za mocno chciały ingerować w jazdę. Na szczęście można było je dezaktywować.

T-Cross

Oko cieszył 8-calowy dotykowy ekran na środkowej konsoli, o wysokiej rozdzielczości. Przejrzysty i schludny. Moja „testówka” była przyzwoicie wyposażona, choć oczywiście bez większego problemu można by dołożyć kilka drogich gadżetów jak kamery cofania, czy wysokiej klasy system audio firmy Beats. Zabrakło za to tak banalnych elementów jak uchwytów dla pasażerów, umieszczonych w obrębie podsufitki, do przytrzymania się w trakcie jazdy. Oszczędność? Raczej nie, gdyż mówimy o kawałku plastiku. Każdy, kogo wiozłem T-Crossem, zwracał na to uwagę.

T-Cross

Nie jestem fanem wszechobecnego downsizingu, w którym Volkswagen od lat wiedzie prym. Tymczasem turbodoładowany, benzynowy silnik o pojemności zaledwie 1 litra, który generował 115 koni mechanicznych, sprawdzał się w T-Crossie doskonale. Auto było żwawe, bez trudu można było pokusić się o względnie dynamiczną jazdę, a manewry wyprzedzania na krajowych trasach przychodziły z łatwością. Ponadto, na autostradzie, przy wyższej prędkości, było dość cicho, za co trzeba pochwalić T-Crossa. Najmniejszy crossover od Volkswagena nie jest też zbyt paliwożerny. Nie żałując sobie wciskania pedału gazu, nie przekroczyłem, podczas kilkusetkilometrowej próby (zarówno w mieście, jak i w trasie), 8 litrów. Jeździłem wersją z 6-stopniowym manualem i nie narzekałem na tę przekładnię. W odwodzie pozostaje oczywiście automatyczna skrzynia DSG (za dopłatą około 8 tysięcy złotych). Do gamy silników, w ciągu kilku miesięcy, ma dołączyć także mocniejsza jednostka (150-konne 1.5 TSI). 

T-Cross

Najtańszy T-Cross, oferowany z 95-konnym motorem, kosztuje niecałe 70 tysięcy złotych. Dziwi fakt, że w tej odmianie znajdziemy 5-stopniową skrzynię manualną, która prawdopodobnie sprawdzi się w codziennym użytkowaniu o wiele gorzej niż ta, z którą jeździłem. Szósty bieg, przy wyższych prędkościach, wydaje się niezbędny. „Mój” mocniejszy o 20 koni mechanicznych egzemplarz wyceniony jest bazowo na 76 tysięcy. Jak na ceniącego swoją markę Volkswagena, to nawet atrakcyjna oferta.

T-Cross

Podsumowanie. T-Cross to coś więcej niż podwyższone Polo. Celowo nie piszę „uterenowione”, bowiem próżno szukać wersji z napędem na cztery koła. Jego zalety to: duży prześwit, pozwalający nie martwić się o dziury i wysokie krawężniki, przykuwający wzrok wygląd, zaskakująco przestronne wnętrze, przyjazne jednostki napędowe i jakość wykonania. To stawia niemieckiego crossovera zdecydowanie w czołówce tego popularnego segmentu pojazdów. Choć konkurencja jest tu ogromna.

T-Cross
Następny

Kontakt

Napisz do mnie