Odrzutowiec na kołach

Kilkugodzinnej przygody z pierwszym współczesnym w pełni elektrycznym Porsche nie potrafię porównać z żadnym innym motoryzacyjnym doświadczeniem. Taycan Turbo dołącza do elitarnego grona supersamochodów i robi to w zapierającym dech w piersiach stylu. Zwalające z nóg przyspieszenie, przywodzące na myśl start rakiety, zapamiętam na długo…

Osiągi, osiągi, osiągi… Jak przystało na Porsche, najgorętsza premiera ostatnich lat, a na pewno jeden z najgłośniej komentowanych modeli w historii niemieckiej sportowej marki, może poszczycić się oszałamiającymi liczbami. Testowana przeze mnie odmiana Turbo – choć tylko z nazwy, nawiązującej do najszybszych Porsche, bo oczywiście w elektryku nie znajdziemy żadnej turbiny – przy wykorzystaniu pełnej mocy 680 koni mechanicznych, rozpędza się do pierwszej setki w 3,2 sekundy. Jeśli ktoś żałuje, że Niemcom w elektrycznym aucie nie udało złamać się bariery trzech sekund, uspokajam. W ofercie jest jeszcze 761-konna wersja Turbo S, gdzie czas sprintu jest wyśrubowany do 2,8 sekundy. Szaleństwo! Według zapewnień przedstawiciela marki, to jednak różnica na tyle subtelna, że trudno ją w ogóle wyłapać. Jestem w stanie uwierzyć, bo trudno sobie wyobrazić, żeby samochód dopuszczony do normalnego ruchu, mógł być jeszcze szybszy od Taycana Turbo. 

Jak to w elektryku, nie same cyferki robią największe wrażenie, lecz przeżycia niczym z rollercoastera. Zabawa w ekspresowe ruszanie spod świateł była przednia, choć wymagała krótkiej aklimatyzacji. Ciekawostką był bajer w postaci syntezatora dźwięku, generującego wyjątkowe brzmienie, imitujące pracę silnika. Obawiałem się, że będzie to tandetne rozwiązanie. Tymczasem, patent okazał się kapitalny i dał mi mnóstwo frajdy. Z głośników nie wydobywał się „bulgot” znany z wielkich i mocnych spalinowych motorów, lecz odgłosy, kojarzące się ze startującym statkiem kosmicznym. Podobno Porsche zatrudniło ludzi, którzy odpowiadali za efekty dźwiękowe w „Gwiezdnych Wojnach”. Jeśli to prawda, to muszę przyznać, że było warto!

Za pierwszym razem, gdy ustawiłem Taycana w najostrzejszym trybie jazdy „Sport Plus”, po wciśnięciu pedału gazu do podłogi zatkało mnie! W przenośni i dosłownie. Porsche wystrzeliło przed siebie na tyle mocno, że poczułem jakby do moich wnętrzności podpięto odkurzacz ze ssaniem ustawionym na maksa. Co ciekawe, wcale się nie przestraszyłem, bowiem Taycan daje zaskakujące – aczkolwiek, patrząc na wartości z prędkościomierza, bardzo złudne – poczucie bezpieczeństwa. Przeciwnie, miałem ochotę na więcej i więcej! Mogę się cieszyć, że nie trafiłem na policyjną kontrolę, bo za kierownicą żadnego innego auta, nie było tak łatwo o utratę prawa jazdy.

Futurystyczny pojazd ekstremalnie przyspieszał nie tylko od zera, ale właściwie z każdego pułapu i ani razu nie odczułem, żeby złapał zadyszkę. Z racji tego, że mogłem się nim pobawić tylko przez jeden dzień, chciałem maksymalnie wykorzystać pełnię jego możliwości. Z tego samego powodu nie wypowiem się o realnym zużycia energii. Mogę zaserwować jedynie dane producenta, które mówią, że na w pełni naładowanej baterii można przejechać nawet 450 kilometrów. Wyposażony w potężne akumulatory, umieszczone tak, aby uzyskać jak najniższy środek ciężkości, samochód waży sporo (2380 kg). Testowany egzemplarz miał ogromne koła z 21-calowymi felgami, co również wpłynęło na jego przyczepność. Porsche było jak przyklejone do drogi i trzeba było się bardzo postarać, żeby wprowadzić je w poślizg.

Kiedy zakończyłem kilkugodzinne jazdy, dopadł mnie potężny ból głowy, który nie odpuścił aż do wieczora. To pokazuje z jakimi przeciążeniami miałem do czynienia. Jasne, gdybym miał taki samochód dla siebie na co dzień, korzystałbym z niego zapewne inaczej, doceniając chociażby komfort, jakim potrafi się odwdzięczyć. Taycan, poza tym, że potrafi być bezszelestną wyścigówką nowej ery, jest bardzo luksusowym wozem, o zaskakująco komfortowo zestrojonym zawieszeniu. Dlatego też mówi się o nim „Tesla-killer”. Jedynym elektrycznym pojazdem, który może równać się z Taycanem pod kątem osiągów jest właśnie amerykańska Tesla Model S. Natomiast są to auta z zupełnie różnych półek jeśli chodzi o wykończenie wnętrza. Tesli zarzuca się bardzo słabe spasowanie materiałów, których jakość nie należy do najwyższych. Porsche postanowiło, że zrobi auto doskonałe pod każdym względem. Niemcy nie oszczędzali przy produkcji Taycana, co znalazło odzwierciedlenie w cenniku. 766 654 złotych. Taka kwota widniała w specyfikacji egzemplarza, który miałem przyjemność sprawdzić, dzięki uprzejmości salonu „Porsche Centrum Łódź”. 

 I to właśnie tak astronomiczna suma spowodowała, że o ile doznaniami z jazdy byłem urzeczony, tak na wnętrze muszę trochę ponarzekać. Spodziewałem się, że po zajęciu miejsca za kierownicą poczuję się jak np. w Cayenne Coupe, gdzie kabinę zaaranżowano w szalenie elegancki, przepiękny sposób. OK, ucieszyło mnie kilka znaków szczególnych Porsche, jak szykowny analogowy zegarek na środku deski rozdzielczej, wybitna kierownica przeniesiona żywcem z innych modeli, czy charakterystyczna – niska, lecz wygodna – pozycja w fotelu. Godne uwagi było olbrzymie, nieprzedzielone okno dachowe, wykonane z wyjątkowego szkła, dzięki czemu nawet silne promienie słoneczne nie nagrzeją nazbyt kabiny. Rozczarował mnie za to minimalizm, jakim kierowali się projektanci Taycana. O ile taki styl mógłby mieć ręce i nogi w aucie przyszłości, takw ekskluzywnym Porsche wydał mi się nijaki. Otaczało mnie kilka dotykowych ekranów o prostej grafice, które rozmieszczono bez większej fantazji. Pewnie, w Taycanie nie było miejsca na podróbki, czy zastępowanie szlachetnego tworzywa, tanim plastikiem, lecz zabrakło efektu „wow”, który by współgrał z unikatowym napędem, a przede wszystkim z zabójczą ceną pojazdu.

Nie jestem też przekonany do linii nadwozia. Kontrowersyjny przód, przypominający grymaszącą żabę, nie pasował do z muskularnej i atletycznej sylwetki pojazdu. Widać, że bardzo nisko zawieszony wóz jest szybki, drogi i supernowoczesny, ale raziła mnie niespójność bryły. Kiedy oddawałem Taycana do salonu, zaparkowałem obok Panamery, która na jego tle wyglądała rewelacyjnie. Szykownie, a zarazem zadziornie. Z kolei jej elektryczny brat sprawiał wrażenie prototypu, który czeka jeszcze na kilka kosmetycznych poprawek. Ponadto, oszpecały go zielone tablice rejestracyjne (znak rozpoznawczy elektryków na naszych drogach), które są po prostu bardzo brzydkie. Oczywiście, nie ma w tym żadnej winy Porsche – to już „zasługa” naszych urzędników. Mógłbym jeszcze wspomnieć, że długie na 5 metrów auto nie jest zbyt praktyczne, bowiem z tyłu miejsca dla pasażerów jest niewiele. Ale czy myśląc o kosmicznym Taycanie, ktokolwiek chciałby zawracać sobie głowę tak przyziemnymi sprawami?

Następny

Kontakt

Napisz do mnie