Pożegnanie „Wójta”

20 listopada 2017 roku zmarł Janusz Wójcik. Symbol polskiego futbolu lat 90. Wtedy odniósł największy trenerski sukces – srebrny medal na Igrzyskach Olimpijskich w Barcelonie w 1992 roku z młodzieżową reprezentacją. Pod koniec stulecia był selekcjonerem dorosłej kadry. W XXI wieku kojarzony z aferą korupcyjną. Niezwykła osobowość, o której krążyły legendy. Autor wielu charakterystycznych powiedzeń, które na stałe weszły do piłkarskiego języka. Odszedł mając 64 lata. Pokonał go rozległy krwiak w mózgu.

Na szerokie wody Janusz Wójcik wypłynął w 1992 roku. W tamtym okresie polska piłka była pogrążona w głębokim kryzysie. Wtedy to Wójcik – prowadząc młodzieżową kadrę – poleciał do Barcelony na olimpiadę. Ze swoją drużyną dotarł aż do finału. W całym kraju zapanowała piłkarska gorączka, której brakowało od dawna. Dopiero w ostatnim, pełnym emocji meczu, przegraliśmy 2:3 z faworyzowaną Hiszpanią, tracąc bramkę w ostatniej minucie spotkania. Pod wodzą Wójcika grali wtedy tacy piłkarze jak Andrzej JuskowiakPiotr ŚwierczewskiTomasz Łapińskiczy Wojciech Kowalczyk. Z tym ostatnim popularny „Wujo” pracował później w warszawskiej Legii.

– Odszedł mój najlepszy trener i przyjaciel. Był dla mnie drugim ojcem. Genialny motywator, który jak nikt potrafił dotrzeć do zawodników– mówił dla sport.pl Kowalczyk. W podobnym tonie wypowiedział się o zmarłym szkoleniowcu Jerzy Dudek, którego „Wójt”, jako pierwszy, powołał pod koniec lat 90. do dorosłej kadry. – Będę wspominał trenera z wielkim sentymentem. Był wielką osobowością, zawodnicy go uwielbiali. Specjalnie nie skupiał się na strategii, docierał do nas bezpośrednio, w werbalny sposób – opowiedział w rozmowie z „Dziennikiem Bałtyckim” były bramkarz Liverpoolu.

Faktycznie, jeśli chodzi o motywowanie zawodników, Wójcik nie miał sobie równych. Jego hasła, które po latach wypłynęły z piłkarskich szatni na światło dzienne, stały się kultowymi powiedzeniami. Słynne „kiełbasy do góry i golimy frajerów” – wykrzyczane do piłkarzy przed olimpijskim finałem, czy wyjątkowa motywacja drużyny przed meczem z Hiszpanią w Polsce – „To piękni chłopcy, ładnie wyglądają jak grają na gitarach, gdy świeci słońce. Niech sobie grają, ale nie dzisiaj i nie tutaj w Warszawie” – stały się jego wizytówką. Tak samo jak pełna otwartość w rozmowach o pieniądzach w czasach szalejącej w Polsce korupcji („Nie ma sianka, nie ma granka” lub „Tu nie ma co trenować, tu trzeba dzwonić”).

Korupcyjne afery były drugą rzeczą, z którą kojarzony jest Janusz Wójcik. Zaczęło się od odebranego tytułu Mistrza Polski, który zdobył z Legią Warszawa w 1993 roku. W ostatniej kolejce sezonu Legia potrzebowała wysokiego zwycięstwa do wygrania mistrzostwa. Warszawski zespół grał na wyjeździe z Wisłą Kraków, której zawodnicy – delikatnie mówiąc – przeszli koło meczu. Skończyło się wynikiem 6:0. – Reżyseria… W każdej lidze musi być pewna reżyseria…– mówił z uśmiechem na ustach w pomeczowym wywiadzie Wójcik. Wkrótce później PZPN zdecydował się odebrać mistrzostwo Legii. Sam Wójcik nigdy nie pogodził się z decyzją działaczy PZPN-u, uważając, że został okradziony.

Kilka lat później spełniło się największe marzenie trenera. Objął pierwszą reprezentację. Był niezwykle dumny ze swojej prestiżowej roli i jako selekcjoner czuł się jak ryba w wodzie. Prowadził drużynę w eliminacjach do EURO 2000. Nie udało mu się awansować na Mistrzostwa Europy, chociaż jego zespół wyróżniał się charakterem i toczył pamiętne boje, jak ten z Anglią w Warszawie w 1999 roku (0:0). Po nieudanych eliminacjach Wójcik stracił pracę, a jego miejsce zajął Jerzy Engel, który – mając do dyspozycji w większości tych samych piłkarzy – awansował wkrótce na Mundial. Za ojca tego sukcesu uważał się – a jakże – Janusz Wójcik.

W kolejnych latach prowadził dwa polskie ligowe zespoły – Pogoń Szczecin i Śląsk Wrocław. Nie odnosząc na krajowym podwórku większych sukcesów zdecydował się wyjechać na Cypr, gdzie trenował Anorthosis Famagustę. Kolejnym kierunek był już o wiele bardziej egzotyczny. W 2003 roku, dzięki pomocy ówczesnego prezesa PZPN, Michała Listkiewicza, został selekcjonerem reprezentacji… Syrii. Jak sam wspominał, po ukończeniu pracy w Syrii wielokrotnie odbierał telefony od tamtejszych działaczy, którzy za wszelką cenę pragnęli mieć z powrotem „Wójta” na swojej ławce trenerskiej. Ten jednak wolał wrócił do ojczyzny, gdzie ponownie podjął się pracy w naszej lidze.

Okres, kiedy trenował beniaminka ekstraklasy – Świt Nowy Dwór Mazowiecki – to najczarniejsza karta w historii Wójcika. To wtedy zarzucono mu korupcyjne grzechy i współpracę ze słynnym „Fryzjerem”, który „ustawiał” mecze w całym kraju. Mimo wielu wizyt w prokuraturze i szeregu zarzutów korupcyjnych, Wójcik nigdy w pełni nie przyznał się do przestępstwa. O wszystkim wiedział, ale sam nigdy bezpośrednio nie handlował meczami. Trzy lata temu jednak dobrowolnie poddał się karze w procesie o korupcję. Tłumaczył, że zrobił to wyłącznie za namową prawników, którzy doradzili mu to w związku z ciągnącym się w nieskończoność postępowaniem i troską o jego zdrowie.

W 2014 roku na półki księgarni trafiła jego autobiografia „Wójt. Jedziemy z frajerami! Całe moje życie”. Pozycja trudna do zniesienia, bez zachowania odpowiedniego dystansu do byłego selekcjonera. Bez większego skrępowania, Wójcik przedstawiał się w niej jako najwybitniejszy polski (a może i nie tylko) szkoleniowiec. Wielokrotnie podkreślał swoją miłość do warszawskiej Legii, z którą od zawsze był związany. –Legia to mój ukochany klub. Dla rodowitego warszawiaka, mokotowianina, Łazienkowska była, jest i będzie miejscem świętym – pisał. Była to miłość w pełni odwzajemniona. Mimo wielu skaz na wizerunku, na stadionie Legii, Wójcik zawsze był godnie witany i szanowany przez miejscowych fanów. Po jego śmierci, sentyment do „Wuja” poczuli nie tylko kibice Legii. Cała piłkarska Polska zrozumiała, że odszedł jedyny w swoim rodzaju człowiek, który napisał kawał historii dla naszego futbolu.

Następny

Kontakt

Napisz do mnie