Za mało sportu w Sporcie

Idea przekształcania małych miejskich samochodów w „wyścigowe” odmiany jest świetna. Zwykle lekkie konstrukcje uzbrojone w mocne silniki dają mnóstwo frajdy z jazdy i mimo niepozornego wyglądu potrafią zawstydzić swoimi osiągami niejedno stricte sportowe auto. Liczyłem, że nowe Suzuki Swift Sport w hybrydowej wersji okaże się właśnie takim pojazdem…

Poza tym, że sportowa wersja musi mieć pod maską znacznie więcej koni mechanicznych od zwykłej, cywilnej odmiany, powinna wyróżniać się kilkoma nadającymi charakteru elementami wykończenia nadwozia. Swift Sport bardzo dobrze wywiązuje się z tego zadania. Dobrze znana bryła miejskiego Suzuki w najdroższej (według promocyjnego cennika na 2020 rok kosztuje 86 500 złotych) i najbardziej pożądanej przez fanów japońskiej marki specyfikacji wygląda – według mnie – doskonale! W cenie dostajemy także bardzo bogate wyposażenie: automatyczną klimatyzację, przyzwoity system multimedialny z kamerą cofania, podgrzewane fotele, czy szereg najnowszych systemów bezpieczeństwa. Wprawdzie jednego z asystentów „bezpiecznej jazdy” lepiej, żeby w ogóle nie było, gdyż ten ostrzegający o przeszkodzie i wymuszający hamowanie kilkukrotnie uruchamiał się bez żadnej potrzeby, przynosząc więcej zagrożenia niż pożytku. Jednak nie tylko Suzuki ma kłopot z tym patentem. Widać, że te systemy wymagają jeszcze wielu poprawek.

Obecnie mamy do czynienia już z szóstą generacją Swifta, która pojawiła na rynku w 2017 roku, a ostatnio przeszła dyskretny face lifitng. Przynajmniej z zewnątrz Japończycy postawili przy Swifcie na ewolucję, zamiast na rewolucję. Na pierwszy rzut oka mieszczuch od Suzuki niewiele różni się od czwartej generacji, której historia ma już szesnaście lat. Nie ma w tym nic złego, bo debiutujący w 2004 roku pojazd cechuje się ponadczasową linią nadwozia i nie zdążył się zestarzeć. Jasne, nowa atrapa chłodnicy, zmienione reflektory, czy tylne klamki ukryte w słupku C, dają efekt świeżości, lecz generalnie mówimy tu o detalach. 

W motoryzacji jednak często diabeł tkwi właśnie w szczegółach, dlatego przejęty przeze mnie do tygodniowego testu Swift Sport Hybrid dzięki efektownym zabiegom przedstawia się jako niezwykle charakterny wóz. Sportowe zderzaki, podwójna końcówka układu wydechowego, czarne słupki nadwozia, czy 17-calowe polerowane alufelgi dają zapowiedź znacznie mocniejszych doznań niż w typowym aucie z segmentu B. Jaskrawy pomarańczowy lakier w połączeniu z czarnym dachem sprawił, że Swift Sport rzucał się w oczy, robiąc to w naprawdę dobrym stylu. Za walory estetyczne – duży plus!

Ciekawie było także w środku usportowionego Suzuki. Owszem, dominują twarde plastiki, lecz kabinę zaaranżowano schludnie. Odpowiedniego, jak na odmianę „Sport”, sznytu nadają czerwone listwy ozdobne, czerwony obrotomierz, czy kierownica obszyta – a jakże – czerwoną nitką. Nie od dziś wiadomo, że czerwony samochód jest przecież tym… najszybszym. Lekko kubełkowe fotele miały wyszyty napis „Sport”, gdyby ktoś zapomniał z jakim Suzuki ma do czynienia. Siedziska okazały się jak dla mnie trochę przyciasne, ale tu akurat winy szukałbym w swoich nadprogramowych kilogramach. Pozycja za kierownicą jest taka jak należy. Odpowiednio niska, ale zapewniająca optymalną widoczność. Przestrzeni dla pasażerów w tylnym rzędzie – jak to w autach z segmentu B – nie ma wiele. Ale przecież nie to miało być najważniejsze w wypadku wyjątkowego Suzuki…

Miałem nadzieję, że słowo sport najczęściej będę odmieniał pisząc o wrażeniach z jazdy. Niestety, Swift okazał się być tylko krzykliwie i modnie przebrany za atletę. Pod jego maskę trafił turbodoładowany benzynowy silnik 1.4 BOOSTERJET, wspierany przez układ typu mild-hybrid, dzięki któremu samochód miał m.in. zwiększony moment obrotowy, a także miał mieć mniejszy apetyt na paliwo. Co do tego drugiego, przyznaję rację. Jak bardzo bym się nie starał „katować” małego Suzuki, komputer pokładowy stale wskazywał na zużycie poniżej 9 litrów benzyny na 100 kilometrów, co jest dobrym rezultatem. Jeżdżąc spokojniej, można zejść nawet do 5-6 litrów. Jednak nie o spokojną jazdę miało tu chodzić. 129 koni mechanicznych przy masie własnej niewiele przekraczającej 1000 kilogramów pozwala rozpędzić się Swiftowi do pierwszej setki w 9,1 sekundy. Bez szału. Pewnie, prowadząc niewielki wóz, przy niskiej pozycji za kierownicą, można pomyśleć, że kieruje się wyścigówkę, lecz to tylko szybko mijające złudzenie. Być może jeden z posiadaczy Swifta, który kilka miesięcy temu wykonał spektakularny lot nad rondem w Rąbieniu, o którym mówiła cała Polska, też dał się nabrać i myślał, że siedzi za sterem auta o ponadprzeciętnych możliwościach. Choć w tym wypadku nie należy posądzać kierowcy o jakiekolwiek myślenie…

Uwielbiam wszelkiej maści hot-hatche, czyli kompaktowe samochody ze sportową duszą. Liczyłem, że malutki Swift w drapieżnej odmianie, będzie miał choć trochę wspólnego z chociażby Renaultem Megane RS, czy Hyundaiem i30N. Sam design zwiastował, że tak właśnie będzie. Co więcej, od razu spodobał mi się także precyzyjny, usztywniony układ kierowniczy. Również w zakrętach mały Swift przyjemnie „kleił się” do drogi. Zabrakło jednego. Mocy. Gdyby tylko motor oferował lepsze osiągi, podejrzewam, że nie chciałbym wysiadać z japońskiego mieszczucha. A tak, pożegnałem się z nim bez większego żalu, czując pewne rozczarowanie. Szkoda, bo potencjał był naprawdę olbrzymi…

Następny

Kontakt

Napisz do mnie