Z Nysy do Dubaju
Rozmowa ze ZBIGNIEWEM BARTMANEM, byłym reprezentantem Polski w siatkówce, zawodnikiem klubu Al Nasr
– W Polsce mamy zimę na całego. Tymczasem ty co i rusz publikujesz na Instagramie materiały ze słonecznego Dubaju. Można pozazdrościć…
– Zależy, co kto lubi. Jak patrzę na piękne zdjęcia z Polski, gdzie jest mnóstwo śniegu, to wam zazdroszczę, bo nie doświadczyłem prawdziwej zimy od dawna. Szkoda, że nie przyszła trochę wcześniej, jak jeszcze byłem w Polsce. Ale na pewno w Dubaju nie mam na co narzekać. Pogoda jest bardzo fajna, choć szczerze wolałbym, żeby było jeszcze z 10 kresek więcej, bo mamy „raptem” 24-28 stopni w ciągu dnia. Pewnie dla większości ludzi są to optymalne warunki, ale ja jestem szczególnie ciepłolubny i jeszcze nie zdarzyło mi się marudzić, żeby było za ciepło. Czekam na czwórkę z przodu na termometrze!
– Nietrudno wywnioskować, że podoba ci się życie w tym egzotycznym kraju.
– Na pewno toczy się trochę bardziej normalnym rytmem niż w Europie. Nie ma lockdownu, czynne są restauracje, kawiarnie, galerie handlowe, kluby. Nie obowiązuje kwarantanna. Po przylocie do kraju wystarczy pokazać na lotnisku negatywny test na covid, wykonany w ciągu ostatnich 72 godzin i jesteśmy wolni. Oczywiście są obostrzenia w postaci zachowywania dystansu, dezynfekcji, czy noszenia maseczek. Za nieposłuszeństwo są bardzo wysokie kary. Przykładowo: brak maseczki kosztuje w przeliczeniu ponad 3 tysiące złotych. Znam osoby, które musiały przyjąć takie mandaty. Sieć monitoringu w Dubaju jest bardzo rozwinięta i nie ma szans, żeby się wykłócać, czy próbować przekonywać policjantów, że zdjęliśmy maseczkę tylko na chwilę.
– Opowiedz o swoich doświadczeniach. Byłeś zarażony koronawirusem…
– Tak, na przełomie października i listopada. I przyznam, że trochę mnie sponiewierał. Na pewno nie powiem, żebym przeszedł chorobę – jak wiele osób – bezobjawowo. Przez pierwsze dni spałem po szesnaście godzin, utrzymywała mi się 40-stopniowa gorączka. Plus bóle stawów, mięśni. I ten potwornie duszący kaszel.
– Trudno było ci wrócić do pełnej sprawności? Było inaczej niż po zwykłej grypie?
– Po dwunastu dniach leżenia, kiedy wróciłem do uprawiania sportu, nie czułem już większych dolegliwości. Poza kaszlem, z którym męczyłem się właściwie aż do końca grudnia. Niestety, miałem też powikłania pocovidowe. Zadrapałem sobie kolano na treningu, przez co złapałem jakąś pozornie niegroźną bakterię. Niby zwykła rzecz, z którą każdy siatkarz zmaga się w trakcie kariery miliony razy. Ale mój organizm był na tyle osłabiony, że nie potrafił sobie z tym poradzić. Doszło do zapalenia kaletki. Antybiotyki, nacinanie, wyciąganie ropy… Niefajna historia. Koronawirus zafundował mi półtora miesiąca „atrakcji”.
– Twoja przeprowadzka do Dubaju na początku roku była zaskoczeniem i odbiła się szerokim echem w Polsce. Kibice – a zwłaszcza fani Stali Nysa, którą reprezentowałeś przez ostatnie pół roku – wyrażają w Internecie pretensje, że zostawiłeś klub, gdy ten nie radził sobie najlepiej…
– Nie potrafię zrozumieć takiego myślenia. Przede wszystkim, przed drużyną postawiono nadrzędny cel. Utrzymać się w lidze. I my to realizowaliśmy. Odchodząc z Nysy zespół był na bezpiecznym miejscu, a dziś praktycznie ma zagwarantowane pozostanie w PlusLidze. Zmieniłem klub z zupełnie innych, osobistych względów. Ale fakt, dostałem trochę nieprzyjemnych wiadomości. Staram się je ignorować i nie wchodzić w zbędne dyskusje. No bo jak można było w ogóle przenieść się z Nysy? I to do Dubaju?!
– Rozwiązał kontrakt, bo miał już gotową lukratywną umowę z szejkami – czytam w komentarzach.
– Bzdura! Chronologia wydarzeń jest taka, że odchodząc z Nysy – o czym od dłuższego czasu rozmawiałem z prezesem klubu – w momencie rozwiązania kontraktu nie miałem żadnej alternatywy. Nie miałem żadnej pewności, że do końca sezonu będę w ogóle gdzieś grał w siatkówkę. Dopiero kiedy w siatkarskim świecie pojawiła się informacja, że jestem do wzięcia, rozdzwonił się telefon z mniej, lub bardziej egzotycznymi ofertami.
– Dlaczego wybrałeś Dubaj?
– Uwielbiam to miasto! Piękny emirat, piękny kraj! Nie sposób się tu nudzić. Wizja życia w miejscu, gdzie wcześniej przyjeżdżałem na wakacje, była mega atrakcyjna. Póki co, podpisałem umowę do końca sezonu. Co będzie dalej, ciężko stwierdzić… Na pewno do kwietnia jestem w Dubaju. Czy przedłużę kontrakt? Byłoby fajnie, ale po tylu latach grania nauczyłem się, że nie ma sensu niczego planować.
– Pasjonujesz się motoryzacją i chyba trudno o lepsze miejsce do podziwiania unikatowych aut…
– Oj tak. Dubaj pod tym względem to taka „ziemia obiecana”. Na ulicach można spotkać prawdziwe perełki. Ostatnio, wracając do domu z kolacji, zauważyłem tłum ludzi fotografujących się przy samochodzie. Nie dziwię się, bo było to Lamborghini Aventador w najmocniejszej wersji SVJ. Poza tym jeździ tu mnóstwo Ferrari, Rolss-Royców… Popularną marką jest Bentley. Z bardziej wyszukanych aut można spotkać także sportowe Koenigseggi, czy pojazdy retro. Po jednym z wygranych meczów, zadowolony szejk, a zarazem klubowy menadżer przewiózł mnie swoim leciwym, ale zachowanym w genialnym stanie, Cadillakiem. Nie obraziłbym się, gdybym w ramach premii za zdobyte mistrzostwo dostał ten wóz. Emiratczycy mają wręcz nieograniczone możliwości finansowe, bawią się motoryzacją i fajnie to wszystko podziwiać na własne oczy.
– Jak wygląda poziom siatkówki w tamtejszej lidze?
– Na pewno nie jest porównywalny do tego z ligi polskiej, włoskiej, czy rosyjskiej. Jest niższy, ale to też są ciekawe rozgrywki. W każdym zespole może występować na boisku tylko dwóch obcokrajowców, co jednak nie przeszkadza klubom kontraktować większej liczby zagranicznych graczy. W Al Nasr jest nas czwórka (dwóch Brazylijczyków i jeden Algierczyk), więc zdarza się, że ktoś czasem trafia na trybuny. Ale to komfortowa sytuacja w razie kontuzji. Na pewno zespół na tym nie traci. Właściwie wszystkie ekipy mają zagranicznych trenerów. Nasz akurat pochodzi z Tunezji, ale dominują fachowcy z Bałkanów. Miejscowi siatkarze są półprofesjonalni, bo oprócz codziennych treningów, pracują jeszcze gdzieś na pół etatu. Tyle, że nie w sklepie, czy na poczcie, bo są to rodowici Emiratczycy, a tych w Dubaju jest zaledwie 10 procent całej populacji. Nie ma się co oszukiwać, że są na uprzywilejowanej pozycji i zajmują dość ważne stanowiska. W policji, służbach, wojsku… A popołudniu trenują siatkówkę.
– Przyjęto cię na miejscu jak gwiazdę?
– Gwiazda… Bardzo nie lubię takich określeń. Na pewno przyjęto mnie tutaj bardzo ciepło, wszyscy starają się, żebym czuł się komfortowo, żeby niczego mi nie brakowało. Jest to przyjemne, ale trzeba pamiętać, że wiążą się z tym duże wymagania. Nie ma co ukrywać, że to od obcokrajowców przede wszystkim zależą wyniki. To na nas spoczywa największa presja. Jak są zwycięstwa, wszystko jest OK., ale w przypadku porażki winny jest obcokrajowiec. Niezależnie od tego jak zagra. Póki co, jesteśmy na pierwszym miejscu w tabeli i oby udało utrzymać się pozycję lidera do końca rozgrywek.
– Jesteś siatkarskim obieżyświatem. Teraz Dubaj, ale wcześniej występowałeś we Włoszech, Rosji, Turcji, Francji, Chinach, Argentynie, Katarze… Z czego wynika aż tak intensywne zwiedzanie świata?
– Bardzo mnie cieszy, że miałem szansę grać w tylu krajach, na tylu kontynentach. Patrząc wstecz raczej niczego bym nie zmienił. W siatkówkę nie będę grać wiecznie. Jest to moja pasja, ale przede wszystkim mój zawód, który daje szerokie możliwości. Życia w różnych miejscach, poznawania nowych kultur, obyczajów. I to nie jako turysta, któremu przewodnik pokazuje to, co wypada, lecz jak normalny mieszkaniec. Zyskałem duże i naprawdę pouczające doświadczenie życiowe. Nie jestem już reprezentantem Polski – więc nie muszę za wszelką cenę trzymać się rozgrywek o najwyższym poziomie – lecz zawodnikiem, który ma już swoje lata, a co za tym idzie pewną renomę, dzięki czemu pojawiają się międzynarodowe oferty. Korzystam z tego, bawiąc się siatkówką, zwiedzając świat, zarabiając przy tym przyzwoite pieniądze. Spełnienie marzeń o idealnej pracy? Coś w tym jest…
– Masz 33 lata. Myślisz już o życiu po siatkówce?
– Jakby na to nie patrzeć, jest mi już zdecydowanie bliżej niż dalej. Niezależnie, czy będą to dwa, czy pięć lat gry. Zużycie materiału jest coraz większe. Każdy ze sportowców ma gdzieś zapisaną datę przydatności. Jak produkt spożywczy. Ale wciąż fizycznie czuję się dobrze i nie mam się czego wstydzić na tle młodych zawodników. Liczę, że będą mnie omijać kontuzje i trochę tego grania jeszcze będę miał przed sobą. A jak już powiem sobie dość i zawieszę buty na kołku, to chciałbym móc już nigdy więcej nie wracać zawodowo na siatkarską halę…
– Jak to?
– Po prostu nie chciałbym już mieć do czynienia z tym sportem. W żadnym wymiarze. Czy jako trener, komentator, organizator, menadżer, czy woźny sali… Wiem jednak, że życie pisze takie scenariusze, że nie można niczego wykluczyć, ale liczę, że uda mi się w pełni odciąć od siatkówki. Oczywiście nie mówię tu o rekreacyjnej grze, bo ta pewnie będzie mi towarzyszyć już zawsze, a o sprawach zawodowych. Na szczęście jestem w na tyle komfortowej sytuacji finansowej, że w dniu zakończenia kariery nie będę musiał od razu szukać nowej pracy. Będzie czas na przemyślenia i podjęcie kolejnych, mam nadzieję mądrych, decyzji życiowych.
– Co najlepiej wspominasz z okresu gry w reprezentacji Polski, z którą zdobyłeś m.in. Mistrzostwo Europy w 2009 roku?
– Wtedy byłem młodym zawodnikiem, który dopiero wchodził do drużyny. Nie byłem jej czołową postacią, a zmiennikiem. Aczkolwiek powrotu do kraju, gdzie na lotnisku witały nas tłumy kibiców i fety na Placu Defilad nie zapomnę do końca życia. Ważniejszą rolę w kadrze zacząłem pełnić trochę później i zdecydowanie mój najfajniejszy czas w reprezentacji przypadł na okres od maja 2011 do lipca 2012 roku. Wówczas trenerem był Andrea Anastasi i z każdej imprezy, na jaką się wybraliśmy, przywoziliśmy medale. Brąz w Lidze Światowej w Polsce, genialny Puchar Świata w Japonii zakończony srebrem, wygranie Ligi Światowej w Bułgarii… Piękny okres jeśli chodzi o sukcesy, pracę na treningach i atmosferę w zespole.
– I nagle ta reprezentacyjna kariera się zakończyła. Dlaczego? Nie żałujesz, że nie udało się wycisnąć z niej więcej?
– Nie ma sensu do tego wracać. Nie chodziło tu o sprawy czysto sportowe, lecz o głośny – także w mediach – konflikt z Michałem Kubiakiem. Mimo gry w bardzo dobrych klubach, jak chociażby włoskiej Modenie, przestałem dostawać powołania. Czy żałuję? Pewnie, że chciałbym być częścią drużyny, która potem zdobyła Mistrzostwo Świata… Jednak na tym się świat się nie kończy. Sport jest tylko pewnym etapem, który prędzej, czy później przeminie. Trzeba mieć tego świadomość i cieszyć się życiem!
foto: prywatne archiwum Zbigniewa Bartmana