Pełen odlot

Lexus LC 500 w wersji Convertible (czyli z rozkładanym dachem) robi oszałamiające wrażenie. Przepiękny kabriolet z mocnym, 5-litrowym wolnossącym V8 pod maską, napędem na tył i luksusowym wnętrzem to pojazd unikatowy. Czapki z głów przed Japończykami, którzy zdecydowali się na taki ładunek motoryzacyjnej awangardy. W trakcie tygodniowego testu żałowałem tylko, że w tym roku wiosna na początku kwietnia okazała się jedynie kalendarzowa…

 – Lexusy to auta adresowane do wybranej grupy kierowców. Zamożnych, idących pod prąd, chcących się wyróżnić. Ceniących wygodę i luksus ponad emocje i frajdę z jazdy. Delikatnie mówiąc – bardziej statecznych. Sam raczej się do nich nie zaliczam, lecz nie wykluczam, że fascynacja Lexusem może przyjść z wiekiem – pisałem w zeszłym roku po testach największego SUV-a (RX 450h) i największej limuzyny (LS 500). Dziś, po kilku dniach obcowania z rewelacyjnym flagowym kabrioletem rodem z Japonii, wiem, że wnioski o braku emocji i wątpliwej frajdzie z jazdy za kierownicą Lexusów mogę wyrzucić do kosza. Widocznie wcześniej trafiłem nie na te modele co trzeba. LC 500 CV oczarował mnie na całej linii i podejrzewam, że prędko o nim nie zapomnę…

Mógłbym skrytykować japoński kabriolet za kilka rzeczy: absolutny brak miejsca na tylnej kanapie (a właściwie ławeczce), miniaturowy bagażnik (149 litrów), wysokie spalanie (osiągnięcie 20 litrów na setkę to żaden problem), horrendalną ceną (ponad 700 tysięcy złotych), czy beznadziejną obsługę multimediów. Niemniej, w przypadku kosmicznego samochodu jak LC 500 CV wytykanie tak przyziemnych wad nie ma sensu. Może poza systemem multimedialnym, bo trzymanie się – i to od wielu lat – wybitnie nieintuicyjnego sposobu poruszania się po rozbudowanym menu za pomocą gładzika jest irytujące. Resztę Lexusowi jestem w stanie bez wahania wybaczyć.

Już sam klasyczny LC 500 w wersji coupe wygląda jak arcydzieło na kółkach. Wersja z rozkładanym dachem jest jeszcze ciekawsza. Miałem wrażenie, że otrzymałem do testu koncepcyjny wóz, który ktoś wykradł prosto z centrali z Nagoi. Przecież takich konstrukcji nie widujemy często na ulicach. Lexusowi, który mógłby posłużyć Batmanowi za „służbowe auto”, bardzo pasował klasyczny zielony kolor lakieru, nadający eleganckiego sznytu futurystycznej linii nadwozia. LC 500 CV to nie tylko bardzo szybki, sportowy wóz, ale także kawał luksusowego kabrioletu. Jego kabinę zaaranżowano na bardzo wysokim poziomie. Do materiałów, jak i projektu kokpitu nie mam najmniejszych zastrzeżeń. Klasa! 

W przeciwieństwie do innych modeli z rodziny Lexusa, gdzie na pewne estetyczne zabiegi kręciłem nosem, tu z całą pewnością można mówić o dobrym i wyszukanym guście projektantów. Bardzo wysoki, nieodbiegający od europejskiej luksusowej konkurencji poziom. Ostatnio mocno chwaliłem system audio firmy „Bowers&Wilkins”, jaki można spotkać m.in. w Volvo. Proponowany w Lexusie 13-głośnikowy zestaw „Mark Levinson” wypada równie dobrze, a to wielki komplement.

Jednak zamiast słuchania ulubionych kawałków wolałem wyciszyć radio i napawać się brzmieniem silnika. Już od samego uruchomienia witał mnie głośny, charakterystyczny bulgot, płynący wprost z 5-litrowego V8. Wkręcając go na wysokie obroty (czerwone pole pojawiało się dopiero znacznie powyżej 7 tysięcy), z wydechu płynęła wspaniała, szczera symfonia dźwięku rodem z rajdów samochodowych. Bo LC 500 CV ma wyścigowe aspiracje. 464KM pozwalają rozpędzić się do pierwszej setki w niecałe 5 sekund. Na tym nie koniec: im było szybciej, tym Lexus ani myślał, żeby obniżyć swoje tempo… Kapitalne doznanie! Z motorem doskonale współpracuje 10-stopniowy automat, który w razie potrzeby potrafił agresywnie zmienić przełożenie. W trakcie sprintu spod świateł mnóstwo roboty ma kontrola trakcji, która wręcz tłumi zapędy drapieżnego kabrioletu, gdyż w Lexusie mamy napęd wyłącznie na tył. Tak duży zastrzyk mocy musi wpływać na przyczepność. Lekkie „zarzucanie tyłem” w zakrętach jest jednak bardzo przyjemne i bezpieczne, bo po niewielkim uślizgu, japoński wóz błyskawicznie wraca na właściwy tor jazdy. Przyznam, że nie pokusiłem się o całkowite wyłącznie ESP. Wówczas LC 500 CV pewnie stałby się drogowym szatanem. Wygrał strach przed uszkodzeniem tak drogiego i oryginalnego auta.

Przeplatający zmienną aurę kwiecień nie był dla mnie zbyt łaskawy. Częściej padał deszcz (a nawet śnieg!), niż świeciło słońce. Jednak, kiedy tylko pogoda pozwalała, otwierałem dach. Już sama procedura, trwająca kilkanaście sekund, robiła wrażenie. Lubiłem serwować taki pokaz na drodze, bowiem otwierać i zamykać dach mogłem nawet w trakcie jazdy, o ile nie przekraczałem się 50km/godz. Szpanerski zabieg? Może trochę, aczkolwiek zwinność z jaką radził sobie elektryczny mechanizm ze schowaniem materiałowej pokrywy w schowku gdzieś za tylnymi siedzeniami był godny podziwu. Spojrzenia innych kierowców czy przechodniów – gwarantowane. Generalnie, jeżdżąc Lexusem – zwłaszcza bez dachu nad głową – trzeba się pogodzić z tym, że patrzą na nas wszyscy. Bywa to trochę krępujące, a na dłuższą metę męczące. Z drugiej strony, sam pewnie bym się gapił i podziwiał tak nietuzinkowy wóz. Być może w innej scenerii, niż na szarych łódzkich ulicach, luksusowy kabriolet łatwiej by się wtopił w tło.

Dotychczas nie byłem wielkim miłośnikiem kabrioletów. Jednak, gdy na trochę wyjechałem „moim” Lexusem poza miasto, korzystając z pierwszych intensywnych w tym roku promieni słońca poczułem magię, o której rozprawiają zwolennicy aut bez dachu. Założyłem ciemne okulary, poczułem wiatr we włosach i dotarł do mnie powiew wolności sprawiający, że mógłbym jechać przed siebie, bez większego celu, długimi godzinami. Bo LC 500 CV ma dwie twarze. Jest rasowym drapieżnikiem, czekającym tylko na znak od kierowcy, żeby wyrwać jak szalony do przodu. Ale potrafi też przerodzić się w ekskluzywny salon spa, w którym zapominamy o wszystkich otaczających nas problemach. 

Następny

Kontakt

Napisz do mnie